Tkwię zagubiona we własnym
umyśle już od kilku miesięcy. Troszkę
zganiam winę na zaburzenia hormonalne. Zwykle walczyłam między donośnym
głosem rozumu i cichszym, pełnym nadziei głosem serca. Doszłam do całkiem
przyzwoitej wprawy.
Dziś walczę sama z sobą. Mogę
porównać to do skakania na trampolinie. Góra, dół, początkowo- całkiem
przyjemnie, aż nadchodzi lekki zawrót głowy, ból łydek, nudności, spocone
pachy, dekolt, plecy, usta przesuszone.
Niezaprzeczalnie, kocham go.
Ciągnie mnie ku górze, niezależnie od okoliczności. Jest moją ostoją
bezpieczeństwa zamkniętą w człowieku. W podzięce potrafię tylko przywozić mu owoce,
murzynka z czarną porzeczką i szarlotkę.
Czasem mam wrażenie, złamie mu serce. Może już to czynię? Nieumyślnie, delikatnie, niemalże
niezauważalnie.
Brak mi wewnętrznego
przekonania, że chciałabym stanąć z nim i przysięgać przed Bogiem. Właściwie,
czy istnieje ktokolwiek z kim mogłabym to uczynić? Tylko w wyobrażeniach.
A czy kochanie nie wystarczy? Czy trzeba się wbijać w jakieś społeczne czy jakieś cudze czy w ogóle jakieś wymagania? Czy Twoja miłość potrzebuje dowodu? Nie znam sytuacji, tak tylko sobie dumam... ale dla mnie chyba w ogóle związki to jakaś abstrakcja kosmiczna, więc raczej nie mogę powiedzieć, że Cię rozumiem...
OdpowiedzUsuńAbsolutnie nie ma tu mowy o żadnych wymaganiach społecznych. Motyw Boga nie ma odniesienia do presji społeczeństwa, a faktu "razem na zawsze:.
UsuńAh te wahania, skoki na trampolinie. W moim wypadku akurat wahania nastroju, jednak również gwałtowne. Mój ostatni związek był oparty na moim przeświadczeniu, że złamię drugiej osobie serce, bałam się tego tak mocno, że wreszcie to nas rozdzieliło. Świetnie piszesz, dziękuję, że do mnie wpadłaś.
OdpowiedzUsuń