Tkwię zagubiona we własnym
umyśle już od kilku miesięcy. Troszkę
zganiam winę na zaburzenia hormonalne. Zwykle walczyłam między donośnym
głosem rozumu i cichszym, pełnym nadziei głosem serca. Doszłam do całkiem
przyzwoitej wprawy.
Dziś walczę sama z sobą. Mogę
porównać to do skakania na trampolinie. Góra, dół, początkowo- całkiem
przyjemnie, aż nadchodzi lekki zawrót głowy, ból łydek, nudności, spocone
pachy, dekolt, plecy, usta przesuszone.
Niezaprzeczalnie, kocham go.
Ciągnie mnie ku górze, niezależnie od okoliczności. Jest moją ostoją
bezpieczeństwa zamkniętą w człowieku. W podzięce potrafię tylko przywozić mu owoce,
murzynka z czarną porzeczką i szarlotkę.
Czasem mam wrażenie, złamie mu serce. Może już to czynię? Nieumyślnie, delikatnie, niemalże
niezauważalnie.
Brak mi wewnętrznego
przekonania, że chciałabym stanąć z nim i przysięgać przed Bogiem. Właściwie,
czy istnieje ktokolwiek z kim mogłabym to uczynić? Tylko w wyobrażeniach.